Żyłem sobie w tej spier*****nie zwanej życiem sam i byłem szczęśliwy.
Do czasu, aż poznałem dziewczynę idealną dla mnie, z wyglądu jeszcze lepszą (genialnie nam się pisało).I wszystko spier*****em sam, dziś nie chce się ona do mnie odzywać ani mnie znać, sam jestem głupi i uparty, przez to nie umiem tego naprawić.
Moje życie jest idealne, mam wszystko poza nią. Nie narzekam, bo nie mam na co, sam zapracowałem na tą sytuację.
Byłem u niej, przepraszałem, przepadło i muszę to przeżyć, ja wiem, boli, ale myślę, że dam radę. Jej na mnie zależało, zaprosiła mnie jako osoba towarzysząca na wesele, a ja o 3 nad ranem wyszedłem. Nic nie mówiąc, zapłakany.
Przez całe życie 26 lat byłem szczęśliwy.
I w tydzień posypało mi się życie, ojciec stracił prawko po pijaku (alkoholik) i ma, jak się okazało, nowotwór skóry, ciocia ma przerzuty nowotworu na całe ciało i zostało jej kilka tygodni życia, nie mam znajomych (wszyscy założyli rodziny i przestali się odzywać).
Kiedyś wierzyłem, że każdy doczeka się zasłużonego szczęścia w każdej postaci.
A z Nią? Pisaliśmy trzy tygodnie, byliśmy na jednej randce.
Dziś wiem, że życie to żart, co byś nie robił, to rodzisz się i umierasz.
Koniec.
Czuję pustkę.