Mam 27 lat, jestem asesorem sędziowskim i żyję ze stwierdzonym zaburzeniem dyssocjalnym - jestem psychopatą.
Wielu z was pewnie ciekawi jak to jest, więc pozwolę sobie, słowem wstępu, delikatnie wam o tym powiedzieć. Nie jestem mordercą, nie biję ludzi, ani nie znęcam się nad nimi, ale nic nie czuję. Zacząłem się nad sobą zastanawiać, gdy matka oznajmiła mi, że ulubiony wujek ma raka. Moja reakcja? "Takie jest życie, bywa". Miałem wtedy 11 lat. W wieku 13 lat zmarł pies z którym od narodzin się wychowywałem. Rozpętała się w domu awantura, gdy stwierdziłem, że żaden pogrzeb nie jest potrzebny i można go po prostu zakopać w lesie.
Pojawiały się związki. Zdobywałem kobiety poezją i bombardowaniem miłosnym, a gdy już je miałem - odchodziłem, bo mi się nudziły bądź znajdowałem lepszy obiekt, który da mi większe przyjemności seksualne. Moje grono znajomych jest bardzo wyselekcjonowane. Jeżeli ktoś nie jest tzw. "szychą", bądź nie przyniesie mi korzyści materialnych, jest odprawiany z kwitkiem. Jedyny szczery śmiech pojawia się, gdy komuś dzieje się krzywda. Wiem, kiedy się uśmiechnąć, kiedy udawać smutnego - wszystko jest wyuczone. Żyję zgodnie z zasadami wyniesionymi z domu i uznawanych powszechnie przez społeczeństwo za słuszne, np. "nie bij ludzi", "pomagaj w potrzebie" et cetera, bo swój "dar empatii" chcę wykorzystywać w karierze. Pomaganie ludziom swoją drogą, to niezły sposób na stworzenie PR-u wokół siebie.
Miałem plan na życie. Jako że jestem świetnym manipulatorem, aktorem i tak dalej, jak to psychopaci, do 35 roku życia chciałem się ożenić. Kobieta, której poszukiwałem, nie musiała niczego w sobie mieć prócz świetnego wyglądu, pieniędzy na poziomie +/- moim i być szanowaną.
Pewnego dnia poznałem kobietę. Kończy specjalizację związaną z neurochirurgią. Figura? Mogłaby zrzucić...