Po roku ubolewania nad swoim losem po byłej oraz na zapewnieniach, że "przeszło mu już definitywnie", postanowiłam dać mu szansę. Wszystko rozwijało się jak należy. Miłość kwitła. Żyliśmy w tej błogości aż 2 lata, do feralnego ślubu koleżanki na którym to pojawiła się również jego była z jakimś gogusiem. Jak tylko nas zobaczyła razem - wstąpiła w nią zazdrość. Chodziła za nim, gdy tylko mnie przy nim nie było i próbowała nawiązać kontakt, ale po nieudolnych próbach tylko się upiła i rozpłakała oraz szybciej opuściła wesele.
Najwidoczniej po 2 latach dawania dupy po kątach stwierdziła, że wróci do mojego mężczyzny i jak pies ogrodnika wyszarpie go z powrotem.
I od tamtej pory nie zaznaliśmy spokoju. Katowała go SMSami, telefonami w nocy, wystawała pod jego domem po pijaku i prosiła jego znajomych o wstawiennictwo. Wszem i wobec opowiadała, że nadal go kocha i MUSI do niego wrócić, żeby nie wiem co.
Wiedziałam o tym, co mówi i robi, a mimo to - nie zareagowałam, gdyż miałam do mojego partnera zaufanie, pełne zaufanie.
Niestety - nie powinnam była.
Jak się później okazało, kiedy ja myślałam, że śpi u siebie w domu, on spał, ale u innej. Robił to z nią od czasu wesela regularnie, a mi wciskał tylko kit, że on nie reaguje na jej SMSy i telefony. Zawsze mnie uspokajał, że ona nic dla niego nie znaczy, że to przeszłość, uśpił moją czujność.
Swoje podejrzenia, że coś jest nie tak zaczęłam mieć, kiedy wzdrygał się na dźwięk telefonu i kiedy dostawał coraz więcej wiadomości nocami. Zaczął wyciszać telefon, wyłączać, aż w końcu nie nosił go ze sobą. Tłumaczył się zapominalstwem, rozładowaniem telefonu, brakiem środków...